30 maja 2010

HOP od kuchni, czyli jak to się robi w sieci

Powitanie 4B na lotnisku Przygoda Hop! … Around the Globe się już zakończyła i cała rodzina po przebyciu przez rok ponad 100 tysięcy kilometrów samolotami, autobusami, łodziami, motorami, pociągami, pieszo i rowerem już jest w domu. Dzieci pilnie się uczą, a rodzice przynoszą do domu mamuty. Beata dodatkowo ćwiczy nas i HOP-fanów łasuchów serwując prawdziwe (to dla nas) i wirtualne (to dla HOP-fanów) przyjemności dla podniebienia (zapraszam: www.kaciklasucha.com). Podsumowanie podróży już było, ale czas na podsumowanie również od strony gadżeciarza, czyli po prostu od strony technicznej.
Co mieliśmy ze sobą ze sprzętu elektronicznego:

  • Netbook Acer Aspire One zakupiony przed wyjazdem specjalnie na wyprawę - na nim pracowaliśmy, obrabialiśmy zdjęcia (ekran nieco malutki, ale jakoś się udało) i pisaliśmy relacje. Szczerze polecam! O dziwo wytrzymał trudy podróży i mimo dość brutalnego traktowania (kurz, brud, plecak, tłuste paluchy, trzęsące się autobusy itp.) działa nadal. Zaliczyliśmy tylko jedną poważną awarię, gdy pojawiły się jakieś bad sectory i system nie chciał wstać, ale na szczęście było to w Australii (pod Górą Kościuszki) więc udało się znaleźć serwis, który uratował dysk, system i wszystkie pliki (nawiasem mówiąc dysk nadal działa).
  • Palmtop/telefon/GPS Asus P527, który służył jako rezerwa do poczty, jako GPS (tam, gdzie było to potrzebne) oraz jako rozrywka (szczególnie eBooki bardzo się przydały, bo nasza córcia przeczytała całą trylogię Sienkiewicza, Krzyżaków i parę innych pozycji).
  • Przenośny dysk jako magazyn na zdjęcia, archiwizacje i inne takie (pierwszy, który odesłaliśmy z USA do Polski to był WD 160 GB, a drugi kupiony właśnie tam i przywieziony z nami do domu to WD 320 GB). Bez niego nie dałoby rady, bo archiwizowanie zdjęć na DVD było utrudnione (Acerek nie ma wbudowanego napędu), a wewnętrzny dysk 80 GB to zdecydowanie za mało.
  • Mój wysłużony iPod 4G, który miał służyć również za magazyn na zdjęcia, ale dość szybko się wypełnił (w końcu było tam sporo muzyki). Wahającym się, czy taki gadżet zabierać mówię zdecydowanie tak. Pozwala chwilami wrócić “do domu” – mi bardzo się przydał.
  • Ładowarkę solarną FreeLoader z wszelkimi przejściówkami i kabelkami. Niestety jeszcze w Ameryce Środkowej zepsuła się jedna z baterii, a potem druga (kupiłem specjalnie zapasową). Tak więc ze słonecznego ładowania nici. W praktyce taki gadżet sprawdza się w zasadzie jedynie na kompletnym odludziu i to bez samochodu, bo generalnie prąd jest wszędzie dostępny (szczególnie gdy się ma punkt następny).
  • Pocket Inverter 100 Przenośny inwerter samochodowy Duracell. Najlepszy gadżet, jaki udało mi się kupić (zakupiłem go w USA zupełnie przypadkiem), który niejednokrotnie uratował nam nasze wirtualne życie. Podróżując bowiem po bezdrożach i kempingach samochodem na prąd nie można specjalnie liczyć – czasem jest dostępny, czasem nie. Bez naszego małego przyjaciela nie byłoby tak licznych zdjęć i relacji. :-) Raz nawet siedząc kilka dni w Canyonlands skutecznie rozładowaliśmy akumulator Hondy i musiał nas ratować kablami uprzejmy Park Ranger w wielkiej Toyocie Land Cruiser.
  • Przenośny modem Huawei E165 3G na USB. Ten gadżet mieliśmy tylko w Australii (zresztą dzięki uprzejmości Andrzeja), bo w USA i NZ zasięg komórkowy beznadziejny (o USA polecam poczytać tu). W Australii sieć VirginMobile działała w 3G praktycznie wzdłuż całego wschodniego wybrzeża. Mając więc modem i inwerter mogliśmy nawet korzystać ze Skype jadąc samochodem. Rewelacja!
  • Duży aparat fotograficzny Nikon D50 z obiektywem Tamron 18-270 – dzięki niemu powstały niemal wszystkie te zdjęcia.
  • kieszonkowy aparat fotograficzny Nikon COOLPIX S600, który zresztą miał ze 2 razy spotkanie z wilgocią i w końcu umarł całkiem (o dziwo odesłany paczką z Australii w domu ożył i działa)
Jeśli chodzi o software użyty do prowadzenia bloga i relacji, to starałem się uprościć wszystko do maksimum, żebyśmy nie byli zależni od jakiegokolwiek sprzętu i mogli w razie czego prowadzić relacje z kafejki internetowej. Dla wygody jednak używaliśmy na naszym Acerku:
  • Windows Live Writer, czyli Edytor w usłudze Windows Live dzięki któremu pisanie było łatwe, przyjemne i szybkie, a efekty profesjonalne (o nim zresztą już kiedyś pisałem).
  • Windows Live Gallery, czyli Galeria fotografii usługi Windows Live – świetna do szybkiego obrabiania zdjęć, przycinania, prostowania itp.
  • Windows Live Mail, czyli Poczta usługi Windows Live ponieważ nasza prywatna poczta oparta jest na hostowany Hotmail we własnej domenie, a użycie offlineowego programu pozwalało nam pisać czytać i maile bez aktywnego połączenia z Internetem (bardzo duże ułatwienie i jednocześnie oszczędność czasu i kosztów).
Nawiasem mówiąc nie rozumiem, dlaczego jakiś marketingowiec w Microsoft wymyślił, aby koniecznie przetłumaczyć te nazwy produktów. Dobrze, że nie rozpędził się i nie mamy teraz Microsoft Biuro oraz Okna 7.
  • Przykład działania Map Creator 2 Image Resizer Power Toy dla Windows XP. Pozwala szybko zmieniać rozmiary fotografii przed publikacją w sieci.
  • MapCreator 2 firmy Primap. Rewelacyjne narzędzie, dzięki któremu powstały wszystkie strony nagłówkowe naszych galerii.
  • Malutki programik Image Slice pochodzący z CoffeeCup Image Viewer do krojenia tak przygotowanej mapy na plasterki (niestety nie udało się korzystać z HTML-owej funkcjonalności imagemap i musiałem stosować po prostu tradycyjne tabelki).
Prócz tego używaliśmy czterech najważniejszych usług online:
  • WordPress.com, na którym postawiona jest strona Hop! … Around the Globe. Szczerze polecam to narzędzie. Bardzo rozbudowane, proste w użyciu i w dodatku niedrogie. Zdecydowałem się na wykorzystanie oryginalnego Wordpressa, gdyż nie chcę mieć problemów z serwerami i dostępem, ale można spokojnie skorzystać z różnych innych hosterów, bo oprogramowanie to dostępne jest na stronie www.wordpress.org.
  • Google Maps, gdzie znajduje się nasza interaktywna mapa, i gdzie niemal co dzien “przestawialiśmy ludzika”, czyli … eee … przestawialiśmy ludzika oznaczającego nasza pozycję.
  • Windows Live, gdzie były hostowane nasze zdjęcia, oraz gdzie znajdowała się nasza poczta online.
  • Skype, bez którego nie byłoby tak łatwo, ale o nim pisałem już osobno.
I to w sumie wszystko. Prosto, tanio, bez kłopotów i drogich narzędzi. I tak trzeba w podróży, bo gdyby tak komputer się poważnie zepsuł lub został skradziony, to konfigurację mogliśmy w 15 minut odtworzyć na każdej innej maszynie z dostępem do Internetu.

25 lutego 2010

Komunikacja z odciętym światem

Birma (albo Myanmar), odcięte od świata państwo w południowo-wschodniej Azji. Gościnne, sympatyczne, choć biedne (polecam relacje z podróży). Odcięte nie przez morza, czy góry, ale przez dyktatorskie zapędy generalskiej junty. A konkretnie chodzi głównie o komunikację i prąd, bo w politykę tutaj się nie mieszam. Wystarczyło jednak odciąć ludziom prąd i łączność, aby ich nieco upodlić.

Typowa ulica w Yangon Na oba braki są sposoby. Co do prądu, to po prostu każda kafejka Internetowa, sklep, restauracja, hotel, czy kino ma przed drzwiami większy lub mniejszy generator i gdy prąd jest wyłączany (a zdarza się to kilka razy dziennie po parę godzin), miasto działa na generatorach. Na szczęście potrzeba matką wynalazku również w dziedzinie blokad informacji. Cała łączność ze światem zewnętrznym przechodzi w Birmie przez rządowe serwery i rządowe łącze. Jedno na cały kraj, możecie sobie więc wyobrazić, jak to powoli działa. Dodatkowo jeszcze wiele adresów internetowych (na przykład www.wordpress.com, www.blogger.com, mail.live.com, gmail.com itp) jest po prostu blokowanych. Na ekranie pojawia się elegancki napis z prośbą, abyś zgłosił się do administratora monopolisty telekomunikacyjnego. Każda kafejka internetowa, których można w mieście znaleźć wiele, ma więc swój sposób na zabezpieczenia – najczęściej jest to jakiś serwer proxy w (na przykład w Arabii Saudyjskiej).W ten sposób właśnie publikowaliśmy większość naszych relacji. W Yangon godzina Internetu to jakieś 40 centów, w innych miastach najczęściej dolar, więc kafejki często są pełne. Gdy chcesz podłączyć swojego laptopa (w większości kafejek pozwalają na podłączenie kablowe, a w niektórych mają nawet WiFi), to oczywiście musisz również skorzystać z proxy (jeśli tylko obsługa kafejki ci poda namiary). W razie czego można też skorzystać z darmowego proxy działającego przez WWW na przykład www.freeproxy.ws (działającego na wyspach Samoa Zachodnie). Generalnie z trudem, z trudem, ale działało. Mamy nadzieję, że w przyszłości junta upadnie, a blokady informacji (sztuczne i nieskuteczne zresztą) przejdą do historii.

12 stycznia 2010

Skype around the globe

SkypeOut Nie wiem, czy wszyscy zdają sobie sprawę, jak wiele pożytecznych funkcji ma Skype. Wiadomo, komunikator internetowy pozwalający za darmo porozumiewać się przez sieć – tekstem, głosem lub od pewnego czasu również wideo. Dla aktywnych użytkowników Internetu jest on czymś oczywistym, choć są oczywiście konkurencyjne usługi. Nie każdy jednak wie, że Skype działa również bardzo dobrze poza komputerem. Kilkanaście minut spędzonych przy stronie www.skype.com może zaowocować naprawdę ciekawymi rozwiązaniami. Po pierwsze za jego pomocą można dzwonić do dowolne numery telefonu na całym świecie – nie tylko na komputer kolegi. Druga sprawa to Skype w telefonie stacjonarnym w domu lub w podróży. Możemy bowiem zakupić zwykły telefon (przewodowy lub bezprzewodowy - jest mnóstwo modeli), którzy działa jak telefon, ale również jako końcówka Skype. Jeśli tylko mamy podłączenie Internetowe w domu (lub w podróży, bo są też modele przenośne), rozmowy przez Skype możemy wykonywać bez pośrednictwa komputera. Wystarczy podnieść słuchawkę i wykręcić numer telefonu osoby nie posiadającej Skype lub wybrać kontakt Skype z listy ludzi mających Skype. Opłaty za rozmowy zagraniczne spadną wówczas do marnych kilku/kilkunastu groszy za minutę. Skype oferuje również abonamenty, gdzie rozmowy międzynarodowe do wybranych krajów są zupełnie bezpłatne. Jest to więc ciekawa alternatywa dla linii telefonicznej od jedynego słusznego monopolisty – szczególnie, gdy Internet mamy dostarczany w inny sposób (np. przez sieć osiedlową).

Co więcej, w Skype możemy zamówić sobie numer stacjonarny tak, że rodzina czy znajomi mogą do nas dzwonić tradycyjną metodą (to się nazywa numer internetowy). Będąc w stałym kontakcie z kimś bliskim z dalekich stron można wręcz taki numer założyć w kraju i mieście, gdzie osobie dzwoniącej do nas jest najbliżej i najtaniej. Przykładowa ciocia z Nowej Zelandii może wiec wykręcać zwykły lokalny numer telefonu w Auckland i połączy się zawsze do nas do kraju. Jeśli mamy telefon stacjonarny z wbudowanym Skype (lub alternatywnie komputer z zainstalowanym programem Skype mamy zawsze włączony) cioci rozmowy do nas będą się odbywały zupełnie za darmo (ciocia zapłaci tylko za rozmowę lokalną).

Dalej robi się jeszcze ciekawiej. Jeśli akurat jesteśmy poza domem, możemy przekierować swój Skype (w tym również ten numer internetowy) na dowolny inny numer telefonu (w tym komórkowy). Wówczas rozmowa cioci dzwoniącej z Nowej Zelandii na lokalny, nowozelandzki numer stacjonarny odezwie się w naszej komórce w Meksyku, bo tam akurat przykładowo jesteśmy na wakacjach. Oczywiście, aby się to nam opłacało musimy posiadać meksykański numer komórkowy – inaczej opłaty roamingowe polskiego operatora komórkowego spowodowałyby, że cała gra ze Skype nie byłaby warta świeczki. Zakup lokalnej karty SIM do odblokowanego telefonu GSM nie stanowi jednak żadnego problemu praktycznie nigdzie na świecie. Potem wystarczy swój numer meksykański wprowadzić na stronie Skype i gotowe. Za połączenie międzynarodowe (ale wg stawek Skype) płacimy oczywiście my.

W drugą stronę jest jeszcze ciekawiej, gdyż Skype proponuje również usługę Skype To Go. Za jej pomocą możemy zdefiniować sobie lokalny numer telefonu, na który dzwonimy z dowolnego aparatu (w tym z lokalnej komórki), aby połączyć się ze swoim kontem Skype. Wszystko – zauważcie – bez użycia komputera. Dostępne są numery w wielu miastach w wielu krajach, opłaca się wybrać najbliższy swojemu miejscu pobytu. Tam wita nas automat (nawiasem mówiąc potrafiący porozumiewać się po polsku) pozwalający połączyć się z dowolnym numerem telefonu na świecie. Opłaty za połączenie są naliczane wg stawek Skype i przykładowo na numer stacjonarny w Polsce wynoszą obecnie około 8 groszy za minutę. Tanio, a poza tym jak bardzo jest to wygodne! Można wprowadzić swój numer komórkowy na stałe, wówczas logowanie nie jest nawet potrzebne, a często używane definiujemy jako numery szybkiego wybierania.

W czasie naszej podróży dookoła świata używamy właśnie takiej, złożonej konfiguracji Skype. Czyli po pierwsze w domu u moich rodziców jest aparat Skype, na który możemy zawsze zadzwonić bezpłatnie. Po drugie moje konto Skype jest podczepione do wrocławskiego, internetowego numeru Skype dzięki czemu awaryjnie rodzina może do nas zadzwonić na numer lokalny, a koszty połączenia międzynarodowego ponosimy my. Po trzecie w każdym kraju, gdzie to tylko możliwe staramy się posiadać lokalny numer komórkowy - dzięki czemu rozmowa z kraju (podkreślam, że rodzina dzwoni na wrocławski numer) może do nas dotrzeć nawet, gdy komputer jest wyłączony (a często jest). Po czwarte w każdym kraju mamy zdefiniowany lokalny numer SkypeToGo, więc nawet z dalekiej dziczy (jeśli tylko jest zasięg komórkowy lub jakakolwiek budka) możemy zadzwonić do Polski płacąc grosze.

Skype ma również własną automatyczną sekretarkę, możliwość prowadzenia rozmów konferencyjnych w kilka osób na raz oraz definiowalne grupy gdzie koszty można rozkładać i przelewać na wiele kont (to dla małych form, ale również dla rodzin). Naprawdę warta polecenia usługa – szczególnie dla podróżujących!

4 grudnia 2009

Śladami Froda przez kraj na końcu świata

Podróż przez Nową Zelandię była nie tylko okazją do zobaczenia pięknych widoków i przeżycia wesołych przygód (również tych związanych z nie do końca sprzyjającą pogodą), ale również do zwiedzenia miejsc, gdzie kręcona była trylogia filmowa Władca Pierścieni.

Nieco drogie błyskotki Na początku warto zaznaczyć, że pamiątki i wycieczki tematyczne związane z filmem są tutaj na porządku dziennym – szczególnie w niektórych regionach Nowej Zelandii. A ponieważ wiele miejsc jest dostępnych tylko z wycieczką (są na terenie prywatnym lub niedostępnym) można tu wydać sporo pieniędzy na odwiedzenie dokładnie tych lokacji, gdzie kręcono poszczególne ujęcia. Niestety moje własne, krótkie, nowozelandzkie doświadczenie dowodzi, że miejsca te były najczęściej sporo przerabiane (dosypywano liści, przesadzano drzewa, budowano dekoracje, czy też dorabiano tła komputerowo) i dokładnie tak, jak na filmie zobaczyć się ich i tak nie da. Dla fanów są jednak wszelkie gadżety (jedyny pierścień, elfi płaszcz, brosza z Lotthlorien), a nawet takie wycieczki, gdzie można spotkać konie używane w czasie kręcenia filmu w tym Hasufela i Aroda, na których jeździli Aragorn i Legolas z Gimlim. Ponieważ - co tu kryć - budżet naszej wyprawy jest dość napięty, nie wybrałem się na żadną z oferowanych wycieczek, ale z książką (zakupioną specjalnie na początku w tym celu) w ręku ruszyłem na eksplorację obu wysp. Specjalnie dla fanów książki i filmu kilka migawek z miejsc, które udało mi się odwiedzić.

Hobbiton - Matamata Pierwsze miejsce to miasteczko Matamata (na Wyspie Północnej), gdzie niedaleko kręcono Hobbiton i gdzie nadal są zachowane części planu filmowego. Można je zwiedzać z wycieczką połączoną również ze zwiedzaniem farmy na której zbudowano wtedy plan filmowy i obserwowaniem procedury strzyżenia owiec. :-( Jakoś tak nie do końca pasuje, prawda? Wycieczki nie odbyłem również z przyczyn czasowych, bo byliśmy tylko przejazdem, więc na pocieszenie zdjęcie z visitor center.

Poważne zwiedzanie rozpoczęło się od Tongariro National Park, czyli miejsca gdzie kręcono Mordor. Jest to przepiękny, wulkaniczny park narodowy z trzema aktywnymi wulkanami, gdzie odbyliśmy z całą drużyną 4-dniową wyprawę dookoła Orodruiny, Góry Przeznaczenia, czyli Mount Doom. W rzeczywistości był to wulkan Mount Ngauruhoe, którego boki pokryte są plątaniną wulkanicznych skał przywodzących rzeczywiście na myśl Mordor. My mieliśmy słoneczną pogodę, ale w Mordorze przecież było ciemno i mrocznie, więc resztę musicie sobie wyobrazić:

Góra Przeznaczenia- Mt Ngauruhoe

Mordor - zbocza Mt Ngauruhoe

Pustkowia Mordoru wokół Mount Doom

Równiny Dagorlad  - Bitwa ostatniego przymierza

 

Emyn Muil - Whakapapa Kawałek dalej przy stacji narciarskiej Whakapapa, można znaleźć się w Emyn Muil, skalnych labiryntach, gdzie Frodo i Sam błądzili po oddzieleniu się od reszty drużyny pod Amon Hen (początek Dwu Wież). Pustkowia te były kręcone w okolicach widocznej tu na zdjęciu ściany (Meads Wall), gdzie kręcono również scenę w której Gollum schodzi z góry do obozu Hobbitów i zostaje schwytany na elfie lasso. Wdrapałem się z aparatem na tą skałę i rzeczywiście muszę przyznać – niegościnnie. Nie dość, że złowrogo to wygląda, to jeszcze wiatr dmie jak szalony. Zimno, głodno i do domu daleko - zupełnie jak z Hobbitami wędrującymi w stronę Mordoru.

Ścieżka Umarłych Następnym etapem były okolice Wellington, stolicy Nowej Zelandii, gdzie umiejscowione są też studia filmowe oraz firma Weta, odpowiedzialna za efekty specjalne do filmu. Najpierw udało się odwiedzić miejsce, gdzie kręcono drogę Dimholta, czyli Ścieżkę Umarłych. Tam to właśnie Legolas opowiada Gimliemiu mrożącą krew w żyłach historię. Ścieżka (Putangirua Pinnacles na drodze do Cape Palliser) jest dostępna po godzinnym spacerze dnem strumienia pomiędzy dziwnymi i mrocznymi kolumnami skał wyglądającymi tak, jakby się miały zaraz zawalić. W okolicach jest też Rivendell, ale lało wówczas niemiłosiernie – przykro mi.

W samym Wellington odwiedziliśmy najbardziej znane i reklamowane w Wellington miejsce, czyli plan, gdzie kręcono scenę na drodze już poza Shire. To ten moment, gdy na Froda i Sama wpadają Merry i Pippin, a następnie Hobbici gonieni przez starego Magotta spadają w dół zbocza wprost na pieczarki. Chwilę potem na drodze pojawia się Czarny Jeździec – Nazgul. Udało mi się znaleźć dokładnie to miejsce, drogę (choć na filmie została sporo podrasowana dodatkowymi liśćmi i krzakami) oraz drzewo, pod którym Hobbici zbierali pieczarki w momencie, gdy Frodo krzyknął “Szybko! Zejdźcie z drogi!”. Ścieżka prowadząca do tego miejsca w parku Mount Victoria jest nawet oznaczona jako Hobbit’s hideout – kryjówka Hobbitów.

Nazgul nadjeżdża Get off the road - Mt Victoria jako zewnętrzny Shire

Będąc w Wellington nie można nie odwiedzić firmy Weta oraz otwartego dość niedawno małego muzeum – Weta Cave. Tam oglądaliśmy film poglądowy – jak robiono niektóre efekty, oraz różniste eksponaty w muzeum i gadżety do kupienia w sklepiku. Poniżej mała kolekcja:

Weta cave Trole z Hobbita już nieco porośnięte trawką
Balrog Hobbici
Złoty dwór Medusel Twierdza w Helmowym Jarze
Galadriela Gandalf
Gollum Gimli w pudle
Nazgul Uruk-hai

Na południe od Rivendell Dalej będzie widoczek z parku narodowego Kahurangi, gdzie kręcono sceny na południe od Rivendell a szczególnie moment, gdy drużyna zostaje zaskoczona przez stado ptaków – szpiegów Sarumana. Tu również powstały ujęcia z wschodniej bramy Morii. Niestety aby dostać się dokładnie na te skały trzeba wynająć helikopter. Musi więc tu wystarczyć widoczek na te właśnie góry zrobiony z przełęczy nad jeziorem Codd (jest to sztuczne jezioro powstałe w wyniku postawienia tamy napędzającej elektrownię wodną poniżej).

Ucieczka do brodu Następnym miejscem były okolice miasteczka Tarras na Wyspie Południowej, gdzie kręcono sceny ucieczki do brodu, czyli moment, kiedy Arwena z mdlejącym Frodem ucieka konno przed Nazgulami. Miejsce odnalazłem i jest kropka w kropkę jak to z filmu, choć – trzeba przyznać – wygląda jakoś znajomo. Ktoś mógłby pomyśleć, że zdjęcie zostało zrobione w jakimś lasku po Wrocławiem. :-)

 

Pelennor W okolicach Twizel na Wyspie Południowej, niedaleko drogi prowadzącej w kierunku Mount Cook, najwyższej góry Nowej Zelandii, można znaleźć miejsce, gdzie kręcono bitwę na Polach Pelennoru. Tutaj znowu nie można dostać się na prywatny teren, ale już w pobliżu drogi widok jest kropka w kropkę jak na filmie (pomijając choinki).

 

Prawie jak Rohan Na koniec zdjęcie z Rohanu, choć nie dokładnie z miejsca, gdzie go kręcono. Rejon ten sam (centralne Otago) i widoki bardzo podobne.

Miłego oglądania!

13 listopada 2009

OurSpace

OurSpace w TePapa W muzeum Te Papa w Wellington (stolica Nowej Zelandii) jest ustawiona bardzo ciekawa instalacja multimedialna – OurSpace. Oparta na komputerach Macintosh i bardzo sprytnej, interaktywnej ścianie konstrukcja służy pokazaniu, że Nowa Zelandia potrafi! Bo rzeczywiście w dziedzinie IT dzieje się tu dużo, a w Wellington dodatkowo znajduje się wiele wytwórni multimedialnych (jak choćby producent efektów specjalnych do Władcy Pierścieni) - wśród nich Gibson Group ze swoimi multimedialnym instalacjami muzealnymi. Firma ta zrobiła dla TePapa majstersztyk technologiczny. Nie dość, że wszystko jest bardzo łatwe w obsłudze, to jeszcze połączone. Tak właśnie powinny wyglądać nowoczesne, interaktywne instalacje! Ale do rzeczy.

Loading Station System składa się z 8 komputerów Macintosh stojących po jednej stronie pomieszczenia i pełniących rolę tzw. Loading Stations. Dodatkowo mamy super ścianę, dotykową mapę Nowej Zelandii, ścianę zdjęć i serwery na zapleczu. Loading Stations mają zainstalowane ekrany dotykowe i za ich pomocą można w łatwy sposób przeglądać multimedia (zdjęcia, filmy lub napisy) zgromadzone w pamięci systemu (przechowywane na serwerze). Wszystkie osiem stacji ma dostęp do tych samych plików. Zdjęcia i filmy można przeglądać po prostu przesuwając tablicę palcem i wybierając je lub wyszukiwać za pomocą słów kluczowych (wirtualna klawiatura pojawia się wówczas na ekranie). Zdjęcia i filmy można również produkować za pomocą wbudowanej w Loading Station kamerki – i to jest chyba najczęściej wykorzystywana opcja. Następnie trzeba je “wysłać” na ścianę. Dodatkowo można podejść do stanowiska obsługi i załadować do systemu swoje zdjęcia z karty pamięci lub pendrive. Będą one następnie dostępne na wszystkich stacjach przez 24 godziny, po czym automatycznie znikną. Za pomocą Internetu można również umiejscowić swoje zdjęcia (tym razem na stałe) w pamięci głównego serwera dzięki czemu mogą być później przeszukiwane przez wszystkich.

OneSpace i mapa Nowej Zelandii Gdy zdjęcie jest z Nowej Zelandii, można je oznakować geograficznie (wystarczy wybrać region) i umieścić na wielkiej dotykowej mapie, gdzie zwiedzający mogą stąpając na regionie zobaczyć na monitorze losowo wybrane zdjęcia lub filmy stamtąd. Pozwala to zarówno pochwalić się swoimi zdjęciami (lub filmikami), jak i również promować dany region. Dodane przez siebie zdjęcia zostają w systemie na zawsze – wcześniej jednak podlegają weryfikacji prze operatora – muzeum chroni się w ten sposób przed złoczyńcami, którzy chcieliby umieszczać na ścianie zdjęcia, których nie powinno się pokazywać publicznie.

Najciekawszy w tym wszystkim jest system sterowania ścianą, działającą jak wielki, kilkunastometrowy monitor, w który można celować pilotami laserowymi i dzięki temu sterować “kursorem”. Pilot wygląda jak okrągły pilot do telewizora i ma tylko jeden przycisk. Każde zdjęcie umieszczone na ścianie można obracać, zamalowywać, animować czy po prostu powiększać. Wszystko za pomocą ruchów pilotem i jednym przyciskiem. Wydaje mi się, że działa to na zasadzie kamer obserwujących ścianę, a jest ona po prostu połączeniem wielkich paneli LCD ustawionych pionowo obok siebie. Pilot uruchamia bardzo proste menu, za pomoca którego można operowac zdjęciami jak również dokładać nowe przesłane z Loading Stations. Aby to zrozumieć, trzeba to zobaczyć w działaniu - koniecznie proszę rzucić okiem na krótki filmik.

12 maja 2009

Oszukiwanie belizyjskiej telekomunikacji (BTL i Skype)

Na plaży w Belize Otóż jadę sobie z rodziną po tym pięknym świecie i napotykam różne ciekawe sposoby łączenia się z Internetem. W Meksyku prócz świńskiej grypy w miejscach, gdzie się zatrzymywaliśmy była najczęściej dostępna sieć Wi-Fi. W Gwatemali raz mieliśmy kafejkę internetową, gdzie można było podłączyć komputer kabelkiem do sieci, a innym razem studio komputerowe zorganizowane w chlewiku (była to naprawdę zapadła dziura El Remate), gdzie odpowiadając na maile obserwowałem biegające tuż obok świnki (bez grypy). Ale Internet działał i to nawet sprawnie! W Belize za to łączność jest dostarczana chyba tylko i wyłącznie przez lokalnego dostawcę BTL. Swoją drogą działa tu wszystko na tyle dobrze (widać brytyjską rękę), że Internet mam nawet na plaży. Ale jest pewne ale: nie działa tutaj Skype. Najpierw myślałem, że to jakieś lokalne zakłócenia łączności, ale gdy po paru próbach i po zmianie miejsca pobytu było tak samo - zacząłem szukać, co ma Internet na ten temat do powiedzenia. I okazało się, że rzeczywiście belizyjski operator celowo i skutecznie blokuje Skype. Sytuacja wydawała się bez wyjścia, ale w sukurs przyszła usługa firmy Witopia. Za pomocą kosztującego parę dolarów prywatnego kanału VPN łączę się z Internetem przez USA i belizyjski operator nic mi nie może zrobić. Skype działa jak złoto łącznie z fonią i video.

Usługa ta nadaje się nie tylko do tego, aby dzwonić przez Skype z Belize lub dodatkowo zabezpieczać swoją aktywność w Internecie, ale też do tego, aby korzystać z usług przeznaczonych dziwnym trafem tylko na rynek amerykański. Na przykład dzięki Witopia mogę teraz spokojnie słuchać popularnego internetowego radia Pandora (jest to radio puszczające muzykę podobną do wskazanej – zawsze więc jest to styl, który nam odpowiada) – przypomnę, że Pandora została zablokowana 2 lata temu poza USA przez problemy licencyjne. Witopia sprzedaje też sprzętowe routery z VPN (o dźwięcznej nazwie CloakBox), więc dla wszystkich posiadaczy XBOX 360 może to być sposób na korzystanie z przebogatej internetowej wypożyczalni filmów HD Nexflix (dostępnej obecnie tylko na rynku USA). Za rok może to wypróbuję - chyba, że Microsoft ją do Europy zdąży wprowadzić. Jeśli ktoś z was potwierdzi, że to działa, to proszę o informację.

7 kwietnia 2009

Hop Around the Globe

Czas przekazać nieco informacji na temat moich najbliższych planów. Filozoficznie rzecz ujmując: w życiu każdego człowieka przychodzi czas na większe lub mniejsze zmiany. Ja robię średnią zmianę i w kwietniu zawieszam na około roku swoją działalność zawodową. Wyjeżdżamy prywatnie z żoną i dziećmi za granicę w podróż po świecie. Plan ten układał nam się w głowie od wielu już lat, ale wreszcie różne sprzyjające okoliczności pozwoliły go nam dokładniej zaplanować.

Aby zarysować ramy czasowe wystarczy powiedzieć, że ruszamy tydzień po Świętach Wielkanocnych i mamy w planie być poza krajem aż do lutego 2010. Czyli około 10 miesięcy. Jak to się poukłada – zobaczymy… Przy tak długiej podróży spotkać nas może wiele niespodzianek zmieniających plany. Twardo jednak będziemy próbowali cały plan zrealizować. Przeczytaliśmy sporo na temat tego rodzaju podróży, planowaliśmy i radziliśmy całymi wieczorami i w końcu kupiliśmy specjalne bilety lotnicze, odpowiednie ubezpieczenie i jedziemy! Mamy dość dokładnie zaplanowane przeloty oraz różne kawałki naszej trasy naziemnej, ale wiele spraw pozostawiamy losowi, czy tez przypadkowi – tak chyba najlepiej. Dzięki lotniczym biletom (RTW - Round The World), niektóre kawałki naszej trasy mogą jeszcze ulec zmianie (podobnie terminy).

Planowana trasa naszej podróży

Oczywiście bierzemy aparat fotograficzny. Chcemy oczywiście łyknąć jak najwięcej z lokalnej kultury, klimatu i diety. Oczywiście zaszczepiliśmy się na wszystko, co się dało i kupiliśmy odpowiednie lekarstwa. Przed nami jeszcze mnóstwo załatwiania i przygotowywania, ale jest to dla nas bardzo radosny okres. Choć oczywiście stresujący!

Będziemy wraz z żoną prowadzić stronę internetową w postaci czegoś w rodzaju bloga, czy relacji. Jej adres to http://www.hoparoundtheglobe.com – będą tam zdjęcia, opisy i wszelkie informacje. Zapraszamy! Na razie jest tam trochę informacji organizacyjnych, ale wkrótce się to zmieni i pojawią się relacje z podróży.

Niniejszy blog nie zostaje jednak zawieszony i postaram się na niego od czasu do czasu pisać z trasy. Szczególnie o rzeczach komputerowych, czy też gadżeciarskich – czyli nie do końca pasujących do nurtu naszej podróży. Może jakieś ciekawostki techniczne wynajdę.

Serdecznie pozdrawiam!

Błażej Kotełko

6 kwietnia 2009

Devils vs Hogs

Wczoraj we Wrocławiu odbył się mecz futbolu amerykańskiego na poziomie Ligi Europejskiej. Starły się drużyny: Devils Wrocław (Polska) oraz Reggio Emilia Hogs (Włochy).

Devils vs Hogs 128

Było bardzo profesjonalnie, zawodnicy Devils (choć na z góry przegranej pozycji, bo grali przeciwko dużo lepszej drużynie) starali się jak mogli, ale poniewaz popełnili kilka błędów taktycznych – przegrali z kretesem 13:61. W sumie tak miało być, jak mówi mój kolega, który jest tam trenerem formacji specjalnej, ale … mogło być lepiej. Nasi potrzebują trochę otarcia i więcej meczy. Będą z nich ludzie. Poniżej jeszcze kilka fotek:

Devils vs Hogs 137 Devils vs Hogs 150 Devils vs Hogs 156 Devils vs Hogs 182 Devils vs Hogs 194Devils vs Hogs 217Devils vs Hogs 246Niestety w czasie meczu zdarzyła sie lekka kontuzja i jeden z naszych zawodników wyjechał z boiska w karetce oklaskiwany zarówno przez kibiców, jak i zawodników obu drużyn. Podobno nic poważnego na szczęście się nie stało.

Devils vs Hogs 203

Poniżej zawodnik nr 25 z drużyny Włoskiej – importowany z USA. Nie da się ukryć, że był dobry i narobił trochę szkód. Tu poniżej w czasie touchdown po długim biegu przez całe boisko (trzech naszych próbowało go powstrzymać i niestety bez skutku.

Devils vs Hogs 209   No i na koniec cała nasza drużyna po meczu:

Devils vs Hogs 269